Kilka dni wcześniej kupiliśmy w hotelu bilet łączony na prom i autobus do lotniska. Po śniadaniu, bus (w cenie) zabiera nas do portu i przekazuje dalej. Dalej wymieniają nam hotelowy rachunek za bilety na prawdziwe bilety, oddzierają część za autobus i wskazują autobus. Dziwne, bo jesteśmy w porcie na wyspie, a autobus miał być dopiero z portu docelowego do lotniska. Wsiadamy do autobusu i pytam kierowcę, a później Tajkę w przy stoliku w porcie o potwierdzenie środków lokomocji naszej podróży. Niestety nie uspakajają mnie, bo powtarzają tylko jak mantrę "Surat Thani" i "Airport". Nieliczni współpasażerowie to głównie Tajowie i garstka zupełnie spokojnych białych, no to ja też spokojnie czekam, za jakiś czas autobus rusza, jedzie kilkaset metrów, robi zgrabne kółeczko i zatrzymuje się przed promem. Wpływ upału na mój mózg powoduje powstanie kolejnych pytań: po cholerę autobus wiózł nas taki kawałek, nie mogliśmy podjechać tutaj busem z hotelu ? Kierowca mówi coś po tajsku, głownie rękami, część pasażerów wysiada, część jest zdziwiona. Wysiadamy, a za nami jakaś młoda Tajka, wygląda na studentkę, więc pytam o co tu chodzi ? Dziewczyna wyjaśnia, że nie wolno wjeżdżać autobusom na prom wraz z pasażerami, a ten autobus zawiezie nas prosto na lotnisko. Muszę unikać słońca.
W Surat Thani zatrzymujemy się przy krawężniku wąskiej ulicy, obok tablica na stojaku i niewielka knajpka z mnóstwem krzeseł. Okazuje się, że to główny punkt przesiadkowy dla autobusów z okolicznych wysp, Bangkoku, Phuket, Krabi i innych ważnych kierunków, a knajpka to klimatyzowana poczekalnia. Pojawiają się sprzedawcy owoców, napojów i przekąsek. Kierowcy pozwalają im wsiadać do autobusu więc mamy niezły ruch w przejściu między siedzeniami.
Na lotnisku jak z płatka, odprawa, chwila oddechu w restauracyjce, kanapki na wynos, dopijamy soki przed bramką, godzinka lotu, jesteśmy z powrotem w Bangkoku. Nieubłagalnie zbliża się koniec wakacji, aż się chce płakać...