Znów prawie godzina przerwy. Kupuję ostatnie piwo na dworcowym straganiku, dredziarze są mocno zawiedzeni, Ewa też, bo z rozpędu wypiłem całe. Spotykamy pozostałą część pasażerów promu, możliwości transportu nie są tu szalone. Autobus zawozi nas (ok. 2 godz.) na dworzec w Trang, gdzie chmara tuk-tukowców usiłuje porozumieć się z nami po tajsku i ustalić gdzie kogo zawieźć. Lądujemy z dredziarzami na maleńkich ławeczkach strasznie dymiącego tuk-tuka, kierowca trąbi niemiłosiernie i zawozi nas do skupiska biur podróży, które przechwytują turystów wysiadających z tuk-tuków. Kto ma hotel czeka kolejną godzinkę na dalszy transport, bilet działa nadal. My nie mamy hotelu, lądujemy w biurze prowadzonym przez młodego chłopaka z Anglii.
Jest kanapa, wiatrak, lodówka z piwem i trzy Tajki obeznane w faxach, mailach i telefonach do wszystkich możliwych hoteli w zasięgu kilkuset kilometrów. Piwo 40BTH, Anglik nawija jak najęty, Tajki dzwonią do hoteli, które mieliśmy wcześniej wytypowane, ale bez skutku. Po trzech puszkach piwa później i kwadrans przed odjazdem, trafiamy wreszcie na wolne miejsca. New Coconut Bungalows przy plaży Baan Klong Khong za 1500BTH/bungalow, to żadna okazja, ale nie mamy już czasu na szukanie okazji, a cena jest zbliżona do Agody, bierzemy trzy noce. Dredziarze szukają jak najtaniej i Anglik wynajduje im. coś za 500BTH/2os. Gdyby ktoś potrzebował obrotnego Anglika, to wystarczy wpisać na Facebook-u: Andaman Islands Tour and Travel.
Jest nasz bus, Tajki łapią za bagaże, pakują do busa, wsiadamy, machamy, odjazd...