Ostani dzień w Singapurze, o północy mamy samolot. Wymeldowanie z hotelu, z pozostawieniem bagaży w kuchni, pod okiem kamery nie ma problemu. Z popołudniowym prysznicem również. Na przeciw Chinatown Complex jest wspaniałe muzeum: Buddha Tooth Relic & Museum, które z gwaru ulicy i klimatu piekarnika przenosi nas do oazy chłodu, ciszy i nastrojowej muzyki. Kwitnący ogród na dachu z pawilonem dziesięciu tysięcy posążków Buddy to jest niezły widok. Cztery piętra zwiedzania, naprawdę warto, wstęp wolny. Tuż obok naszego hotelu warto wymienić Sri Mariamman Temple, czyli przepiękną architektonicznie świątynie hinduską, wstęp wolny.
Jedziemy na drugą stronę Marina Bay, która okazała się mocno ekskluzywna. Zaczęło padać więc chowamy sie w najbliższym centrum handlowym. Kilka pięter, najdroższe, światowe marki, rzeczka z jeziorkiem na parterze, ludzie pływają łódkami, w knajpach ceny z kosmosu, wychodzimy, leciutko kropi. Spacerem dochodzimy do kolejnego, cholernego centrum, handlowgo, które łączy się ze stacja metra. Generalnie drugi Singapur jest pod ziemią na kilku poziomach. Tylko turyści chodzą na powierzchni w upale. Większość takich podziemnych miasteczem ma nawet w nazwie City. W kolejnym City trafiliśmy na koncert fortepianowy dla mas, który został popsuty przez tłum elegancko ubranych ludzi, wysypujący się z jakiejś imprezy. Kolejny raz przypadek kieruje nas w ciekawe miejsce. Deszcz znów pada mocno, chowamy się w Sands Expo and Convention Centre, a tam ostatni dzień dwudziestej, światowej wystawy orchidei, Ewa jest zachwycona.
W planie mamy jeszcze Little India, łapiemy metro i jesteśmy na miejscu. Ściemniło się nie tylko na dworze. Dookoła same ciemne twarze, łypiące białymi oczami, stoją, kucają, rozmawiają, milczą i patrzą na nas. Pogoda nie sprzyja zwiedzaniu, dochodzimy do obiektu podobnego do Chinatown Food Center. Na dole odbywa się patroszenie ryb i ćwiartowanie mięs, głośno, sprzedawcy i kupujący to sami faceci. Żadnej kobiety. Piętro wyżej sto knajpek, wybieramy jedną, gdzie siedzą mundurowi z jakiejś firmy ochroniarskiej i zamawiamy makaron z krewtkami i muszlami. Pani pyta czy wbić dodatkowe jajko, ale wolę nie ryzykować surowego białka. Piwo obok u Chinki, która szybko i strasznie głośno sprzedaje swój towar. Smacznie, dość ostro. Piętro wyżej powoli zamykają sklepiki z ciuchami, co krok krawiec, schody oblegają czarne twarze i białe oczy.
Wracamy pod ostatni prysznic, który pomaga na 10 min., potem znów człowiek jest mokry, 32st.C i 93% wilgotności. Metrem na lotnisko, mamy sporo czasu, zwiedzamy. Jest dużo zieleni, małe jeziorko z mnóstwem kolorowych rybek, czysto, a ilość informacji przytłacza, nie sposób się zgubić. Czas wracać. Odprawa, kolacja, odkażanie, ogłupianie TV, udaje się nam zasnąć. Budzi nas gorący ręcznik w twarz.