Wczoraj umówiliśmy się z Wanną, że zawiezie nas nad jezioro, gdzie z tubylców żyjących w domach na wysokich palach zrobiono pokazówkę dla turystów. Chciał 20USD/os, ale zgodził się na 15USD/2os, jedziemy. Spory kawałek jak na tuk-tuka, sprawdźcie na mapie, na końcowym odcinku drogi do jeziora wymyślono bilety „za wstęp do parku narodowego” (20USD/os) w cenę dorzucają łódź motorową i oglądanie bardzo biednych warunków życia płynąc w cieniu zadaszenia łodzi i pijąc zimne piwo, hmm… Dodatkowo można popływać malutką łupinką pod sam nos żyjących na wodzie, ale podziękowaliśmy. Ojciec, kierowca naszej łodzi i 10-letni syn sprawowali się dobrze, zwalniali tam gdzie największa bieda i cumowali tam gdzie mogli dostać prowizję. Najciekawsza była sama brudno-bura rzeka, w której pływało dziesiątki, cieknących olejem łodzi motorowych, łowiono ryby i kąpano się; prawie Ganges. Dopływamy do jeziora, trochę odpoczynku bez warkotu silnika. To jedna z ciekawszych, małych wypraw.
Wracamy do hotelu, prądu i wody w kranie. Wieczorem ostatni spacer, ostatnie masaże, pożegnanie ze Słowakami, a na koniec chwila refleksji przy częstowaniu jedzeniem 3-letniej dziewczynki żebrzącej na chodniku. Nie chciała pieniędzy, była bardzo głodna.